poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nowy Rok

           Dawno mnie nie było. Wsiąkłam, zaczytałam się. Wreszcie od bardzo dawna udało mi się wykraść trochę czasu na lekturę dla własnej przyjemności i wprost nie mogłam się oderwać.

Na pierwszy rzut oka gotów człowiek przypuszczać, iż głębia znajduje się tam, gdzie najciemniej,zaraz spostrzega jednak, że wszystko, co ciemne i miękkie, to tylko chmury, wszechświat natomiast z całą swą głębią dopiero na krańcach i fiordach owych gór z obłoków złożonych się rozpoczyna, ginąc w bezmiarze, w którym uroczyście migocą gwiazdy, dla nas, ludzi, symbole jasności i ładu. Nie tam więc głębia świata i jego tajemnic, gdzie chmury i czerń, głębia bowiem tam, gdzie jasność i pogoda.
                                                                                          Gra szklanych paciorków Hermann Hesse

          Życzę zatem Wam i sobie w nadchodzącym wielkimi krokami 2013 roku umiejętności dostrzegania tego, co poza chmurami codziennych i niecodziennych problemów i trosk.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

"Patrz, Madika, pada śnieg!" i o dojrzałości emocjonalnej

         Pozostając w tematyce zimowo-bożonarodzeniowej, zapraszam dzisiaj na spotkanie z bohaterkami Patrz, Madika, pada śnieg! Astrid Lindgren, Lisabet i Madiką. To bardzo poruszająca historia, muszę przyznać, że czytając ją po raz pierwszy popłakałam się jak bóbr! No, wrażliwiec ze mnie i już. 



         Zupełnie niezamierzenie ułożył mi się tryptyk, którego wątkiem przewodnim jest dziecko/dzieci same zimą w lesie. Madika i Lisabet cieszą się, że spadł pierwszy śnieg, dziewczynki wesoło bawią się na dworze przez cały dzień. Następnego dnia okazuje się, że Madika jest chora i nie może iść z Lisabet i Alvą po prezenty gwiazdkowe. Kiedy Lisabet czeka przed sklepem na Alvę, widzi Gustawa, który stoi z tyłu na płozach sań. Chłopiec, krzyczy do niej, że ona na pewno tak nie umie, bo jest za mała. To wystarcza, aby Lisabet stanęła na pierwszych saniach, które zatrzymały się pod sklepem. Sanie ruszyły... Jadą i jadą... nie chcą się zatrzymać. Powozi nimi Andersson, który nie grzeszy zbytnią empatią i porzuca dziewczynkę samą w lesie. Śnieg cały czas sypie, a do domu daleko... Lisabet nie poddaje się, szuka powrotnej drogi. I kiedy wydaje się, że nie ma znikąd ratunku, pojawiają się ni stąd ni zowąd Hanssonowie, którzy odwożą dziecko do domu. Tam czeka na nią stęskniona siostra. Rodzice bezskutecznie szukają jej po okolicy. Ale będą mięli niespodziankę, kiedy wrócą do domu. 



          Astrid Lindgren stopniuje napięcie, intensyfikuje w miarę rozwijania się historii, porusza najbardziej czułe struny (myślę, że nie tylko mnie, jako matki). Czytaliśmy tą historię już rok temu, Chłopczyk miał wtedy niewiele ponad 2,5 roku. Omijaliśmy fragment, w którym Andersson zostawia Lisabet samą w lesie, bo Chłopczyk nie chciał tego czytać. Staram się być wrażliwa na niego, nie zmuszam, byśmy czytali od deski do deski. Wiem, że on najlepiej wie, kiedy jest gotowy. Teraz nie chce jej czytać, mówi, że jest straszna. Myślę, że ta książeczka poleży jakiś czas na półce zanim sięgniemy po nią znowu. Sądzę, że dla przedszkolaków jest zbyt trudna emocjonalnie. Każdy rodzic najlepiej zna swoje dziecko i wie na, co jest gotowe. Oto jeden z bardziej rozdzierających serce fragmentów:
"Tak, chyba umrę" - kołacze się jej po głowie. Zaczyna biec. Biegnie i biegnie, najszybciej jak się da. Ale nie da się jednocześnie biec i płakać. W końcu musi się zatrzymać. Stoi w śniegu, płacze i woła:     - Mamo! Mamo, chodź!                                                                                                     Ale mama nie może przyjść. Właśnie w domu na Czerwcowym Wzgórzu zaczęła piec pierniczki.


                                                        
       Nie ma chyba dla dziecka większego dramatu niż kiedy mama nie słyszy jego wołania o pomoc. Lindgren stosuje tutaj zabieg potęgujący emocje u czytelnika: z jednej strony mamy krzyk przerażonego dziecka, z drugiej mamę, adresatkę, tego krzyku. Jednak komunikat nie może być przez nią usłyszany, bo ona jest w domu i nieświadoma niczego beztrosko piecze pierniczki z starszą córką.
    

 

         Jak to zwykle w bajkach bywa wszystko kończy się dobrze, na drodze dziewczynki zjawiają się dobrzy ludzie, którzy odwożą ją bezpiecznie do domu. Z jednej strony wysiłki dziecka, jego walka o przetrwanie, z drugiej zawierzenie Bogu (Już ten dzień to chwilka, co się do snu kłoni/O, słodyczy, co po dniu nadejdziesz tym./ Wszystko przecież spocznie w Ojca mego dłoni/Czy ja, Jego dziecko, trwożyć mam się czym? - śpiewają Hanssonowie) doprowadzają do happy endu. 



             Madika, która początkowo złościła się na siostrę, w perspektywie utraty jej dostrzega pustkę, mimo że wszystkie pierniczki byłyby dla niej.


             Przepiękne ilustracje wykonane przez Ilon Wikland współgrają z tekstem.
        Jako "matce polce feministce" nie uszło mojej uwadze, że kiedy dziewczynki wesoło bawią się na śniegu, dołącza do nich tata. "A przy oknie w kuchni stoi mama i myśli, że tata oszalał. Mama (...) nie rozumie, co takiego niezwykłego ma w sobie śnieg!". Zwracam na to uwagę, bo pamiętam z własnego dzieciństwa, że w literaturze najczęściej kobiety właśnie nie rozumiały potrzeby zabawy i same się nie bawiły. Pamiętam też w sobie pewien bunt, ja nie chcę być kobietą, bo one są nudne. Na szczęście we współczesnej literaturze dziecięcej te wzorce kulturowe ulegają zmianie. 





A to fotki zrobione przez Chłopczyka :)






Patrz, Madika, pada śnieg!
tekst:Astrid Lindgren
ilustracje: Ilon Wikland
przełożyła ze szwedzkiego: Anna Węgleńska
Wydawnictwo Zakamarki
Poznań 2007

piątek, 14 grudnia 2012

Zimowa wyprawa Ollego i radość życia

            Od kilku dni Chłopczyk jest chory. Siedzimy zatem w domu i czytamy, sięgamy po książeczki, które od jakiegoś czasu stały na półce zapomniane. Kiedy przychodzi choroba czas, wchodzi na inne tory, i gdyby nie dzień odmierzany kolejnymi dawkami leków, przestałby zupełnie istnieć. Przestają być ważne sprawy dnia codziennego, prozaiczna gonitwa myśli, a ich miejsce zajmuje chwila obecna. 
       Jako że zima za oknem na dobre już się zadomowiła, dziś będzie właśnie zimowo: Zimowa wyprawa Ollego Elsy Beskow. To piękna i prosta opowieść na krawędzi, gdzie spotykają się dwa światy, rzeczywisty i baśniowy i wzajemnie się przenikają.



       Już od pierwszej chwili zachwycają przepiękne ilustracje wykonane przez autorkę (zazwyczaj umilamy sobie podróż do przedszkola lekturą i któregoś razu pewna pani zapytała zaglądając przez ramię, co to za książka z takimi pięknymi ilustracjami). Gdzieś wyczytałam, że pozowali jej synowie, których miała sześciu, nawet do postaci dziewczęcych. 





        Beskow zabiera czytelnika na wyprawę po szwedzkich lasach. Olle, który z utęsknieniem wyczekiwał pierwszego śniegu, zapina narty i wybiera się na wyprawę. Spotyka w lesie Wuja Szrona, i Ciotkę Odwilż, zwiedza zamek Króla Zimy, gdzie bawi się z dziećmi-rzemieślnikami wykonującymi prezenty bożonarodzeniowe. 

                            (to ulubiona ilustracja Chłopczyka)


        "(...) nigdy nie można być całkiem pewnym. Więc rób użytek ze swoich nart każdego dnia, póki leży śnieg (...)". Taką radę daje Wujek Szron Ollemu. Czy nie przegapiamy momentów, które życie stawia na naszej drodze? Czy nie mówimy sobie, a jutro ulepię z moim dzieckiem bałwana, za tydzień pójdziemy do kina, jeszcze zdążę pobawić się z nią w chowanego... A czy jutro nie okazuje się, że dziecko ma lat dwadzieścia... Cieszmy się i wykorzystujmy każdą chwilę! Jedną z niewielu rzeczy, której można być w życiu pewnym jest ZMIANA. 



        Beskow objaśnia też młodemu czytelnikowi cykliczność pór roku, pokazuje, że wszystko, co się wydarza, choć początkowo może się wydawać niepotrzebne i niemiłe, dzieje się po coś. Król Zimy odjeżdża na Biegun Północny i zaczyna się panowanie Ciotki Odwilży, jest mokro i szaro, a ludzie chodzą zakatarzeni. Jednak pewnego dnia zjawia się Księżniczka Wiosna. Warto jest zrobić w swoim sercu przestrzeń, na to co ma nadejść i warto dziękować za to, co jest teraz. 



      Tkając swoją opowieść Beskow wplata delikatne nici tworząc ciekawe wzory objaśniające świat, bliskość świata przyrody, żywioł zabawy, praca, cykliczność życia, ciekawość świata, radość życia. 
      To druga pozycja autorstwa Elsy Beskow, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zakamarki i przyznam się, że z niecierpliwością czekam na więcej. No co tu dużo gadać! Zakochałam się w prostej historii i przepięknych ilustracjach.

Zimowa wyprawa Ollego
tekst i ilustracje: Elsa Beskow
przełożyła ze szwedzkiego: Katarzyna Skalska
Wydawnictwo Zakamarki
Poznań 2011

czwartek, 6 grudnia 2012

Podziel się uśmiechem:)

         U Manufaktury Radości znalazłam informację o akcji dzielenia się radością i ciepłym słowem. Są osoby, które tego bardzo potrzebują. Szczegóły znajdziecie tu.
         Chwytajmy zatem za pióra, ołówki, farby, kredki,  czy co tam komu fantazja podpowiada.


Mikołaj, Yeti i Litery

          Mikołajki to zazwyczaj dla rodziców czas na spełnianie dziecięcych marzeń, biegania po sklepach, czy buszowania po internecie w poszukiwaniu tej upragnionej zabawki. Tak też jest ze mną. Chodząc od sklepu do sklepu w poszukiwaniu tego wymarzonego prezentu, patrząc na astronomiczne ceny windowane przez producentów za kawałek plastyku, naszła mnie refleksja.W liście do Świętego  Mikołaja Chłopczyk prosił o Mańka. Z pewną nostalgią pomyślałam sobie o tych wszystkich Mańkach, które Chłopczyk sam wymyślił. O karetce z otwieranymi drzwiami, która na potrzeby zabawy zamieniała się w ciężarówkę, która przewoziła Zygzaka Mcqueena, o ciężarówce zbudowanej własnoręcznie, według swojego pomysłu przez Chłopczyka, teraz będzie gotowiec ze sklepu. Rabindranath Tagore podziwiał umiejętność tworzenia wspaniałych światów z niczego, z tego, co akurat jest dostępne w zasięgu ręki dziecka. Wszechotaczający konsumpcjonizm niszczy tę cenną właściwość, oszałamia bogactwem kolorów, wmawia, że nabywając coraz to nowe rzeczy staniemy się szczęśliwi. Spoczywa na nas, rodzicach, olbrzymia odpowiedzialność, nieustanne dokonywanie wyborów.  Chyba nie o to też chodzi, aby zabrać dziecku wszystkie zabawki, bo trudno mu pewnie byłoby zrozumieć dlaczego inni mają zabawki, a ono nie. Raczej o zachowanie pewnej równowagi, o świadomy wybór i nie uleganie reklamom.
          Święty Mikołaj pomyślał także o strawie dla młodego umysłu. Oto jeszcze cieplutka, prosto z drukarni jedna z najnowszych pozycji Wydawnictwa Zakamarki:








Yeti autorstwa duetu Eva Susso i Benjamin Chaud to ciepła opowieść o przygodzie. Dwóch braci, Uno i Mati mieszka w górach. Kiedy spadł śnieg, chłopcy wybierają się do lasu pojeździć na desce. No i gubią się w lesie (jak to często w bajkach bywa:)) i spotykają dziwnego stwora, Yeti.






Ale Yeti, zupełnie inaczej niż to bywa w tradycyjnych opowieściach, okazuje się być bardzo przyjaznym stworzonkiem. 


                               

" - Yecik, plecik, fircybecik" - Yeti mieszka ze swoim dziadkiem.
  
Historia opowiedziana jest bardzo prostym językiem. Autorzy bawią się słowami i dźwiękami "Szu,sza! Szu, sza!/Skręt, skok, ślizg!" Tekst oddaje rytm jazdy na desce. Tworzą także język, którym posługuje się rodzina Yeti "Yecik, plecik, piruecik", który może stać się także bodźcem dla małego i dużego czytelnika do zabawy słowami, przekręcania ich, tworzenia własnych, a co za tym idzie ćwiczenia przez dziecko aparatu mowy i wypowiadania różnych trudnych zbitek. Obserwując Chłopczyka, widzę, że dzieci instynktownie wykonują działania z narządami mowy, jak np. wywalanie jęzora, które społecznie są uważane za "brzydkie", a dzięki którym dziecko ćwiczy mięśnie, które wykorzystywane są przy mówieniu. Takie ćwiczenia wykonuje się na zajęciach z dykcji. 
          Opowieść łamie stereotyp potwora, który czyha, aby zrobić dzieciom krzywdę. Bardzo mnie cieszy tendencja oswajania "krwiożerczych bestii" we współczesnej literaturze dziecięcej, pokazującej, że pod straszną/odmienną powierzchownością może kryć się wielkie, przyjazne, łagodne serce.
          A tutaj mamy tatę, który smaży naleśniki dla chłopców:





       
Odejście od kolejnego kulturowego stereotypu, według którego ojciec rodziny to osoba, która zajmuje się jedynie zarabianiem pieniędzy, a w domu można go oglądać głównie w pozycji półhoryzontalnej, czytającego gazetę lub oglądającego telewizję, którego sprawy domowe nie interesują. Ta pozycja przyczynia się do budowania nowego męskiego wzorca, w którym mężczyźnie niczego nie ubywa z jego męskości przez to, że smaży dla swoich synów naleśniki, a powiedziałabym nawet, że przybywa. Och, chciałabym, aby tata stał się typem nowego bohatera, który przeżywa niesamowite przygody, ale potrafi także być bohaterem codzienności. A ilustracje cud, miód i orzeszki!
          Ta prosta historyjka opiera się na starym baśniowym schemacie, który prawdopodobnie objaśnia obrzędy przejścia. W warstwie strukturalnej tej opowieści można dostrzec cechy obrzędu liminalnego: życie w społecznościwykluczenie: chłopcy gubią się w lesie, żyją w innej rzeczywistości, uczą się od Yeti życia w zgodzie z naturą: dojenie kozy, obrywanie jagód, gotowanie zupy, rzeźbienie (własna twórczość), sen, odpoczynek (to czynności niezbędne do życia), tworzy się communitas - ponowne włączenie do społeczności reprezentowanej w naszej opowieści przez tatę, który kiedyś też doświadczył tego, co oni (chłopcy dostali od dziadka Yeti po sowie, tata też taką ma).
           Rodzina występująca w bajce jest niepełna - brakuje mamy, której rolę wziął na siebie tata. Wszyscy występujący w historii bohaterowie są płci męskiej, funkcje kulturowo przypisywane kobietom (gotowanie, dbanie o ognisko domowe) przejmują tu osobniki rodzaju męskiego (Yeti, tata), których uczą się także chłopcy. Można się jeszcze bardziej zagłębić w analizę genderową, ale tutaj postawię kropkę.
           Nie każde dziecko ma możliwość dorastania w rodzinie "pełnej", dobrze, że pojawiają się pozycję, które nie dramatyzują, ale pokazują, że te dzieci też są szczęśliwe, że to też jest normalne, bo różne rzeczy się zdarzają.

        Święty Mikołaj zadbał także o "szlifowanie" znajomości alfabetu przez Chłopczyka:





Aleksandra i Daniel Mizielińscy zapraszają czytelnika do zabawy z postaciami znanymi już z cyklu Miasteczko Mamoko. Każdej stronie odpowiada jedna literka, zadaniem dziecka jest odnalezienie wszystkich rzeczy zaczynających się na daną literkę. Dla ułatwienia pod literką została umieszczona liczba informująca ile takich rzeczy należy odnaleźć. 





Najwięcej 46! AAA!!! Nie wiem, czy mnie starczy cierpliwości, a co dopiero Chłopczykowi?! Pomysł bardzo mi się podoba, w górnym rogu, każdej strony umieszczona została duża, drukowana litera, a wypowiadanie na głos przedmiotów na daną literę pomoże dziecku powiązać dźwięk ze znakiem graficznym. 





Ilustracje są drobiazgowe i trzeba mieć niezłe oko, aby wypatrzyć każdy element. Mnie się na razie nie udało odnaleźć wszystkich elementów;)
Myślę, że aby się bawić z literkami w ten sposób nie trzeba kupować tej książki, można wykorzystać do tego serię Mamoko, czy każdą dowolną książkę z ilustracjami i napisać na oddzielnych karteczkach poszczególne litery alfabetu. My często też rozpoznajemy literki w czasie spacerów, drogi do i z przedszkola - czytamy szyldy i inne napisy. Jednakże ilustracje w Mam oko na litery Wydawnictwa Dwie Siostry są piękne. 

        "Yecik, plecik, plums" - żegnam się powiedzonkiem Yeti.
 
        A to dla dużych, porcja uśmiechu:


    

sobota, 1 grudnia 2012

Początki i "100 - noga i spółka

       To jest dość ekscytujące pisać pierwszego posta, to trochę jak wypłynąć statkiem w dziewiczy rejs. Zapraszam na pokład!
      Ostatnio jadąc tramwajem zobaczyłam szyld nad jakąś jadłodajnią, nie przytoczę go dosłownie, ale mniej więcej brzmiał on tak: "Szyldu jeszcze nie ma, ale zdrowe jedzenie już jest". Podobnie sprawa ma się z tym miejscem, pierwszy post właśnie się pisze, ale jeszcze nie wszystko na tej stronie zostało wykończone. Długo nosiłam się z zamiarem pisania bloga, ale jakoś nie miałam pojęcia o czym ja mogłabym pisać. No i pomysł sam przyszedł, albo po prostu ja go zauważyłam, dopiero wtedy, gdy już przestałam się zastanawiać. Jestem mamą, trzyipółletniego chłopczyka, a co za tym idzie czytam teraz znacznie więcej literatury dziecięcej niż tej dla dorosłych, no i spektakli też więcej oglądam dziecięcych i w ogóle jakoś tak dziecko, jego rozwój, sposób postrzegania świata zaczęły mnie fascynować. Uwielbiam książeczki dla dzieci, czytanie ich sprawia mi dużą frajdę i dlatego postanowiłam się tym moim zachwytem podzielić. Będzie o książkach, o spektaklach - dla dzieci, ale też troszkę będę przemycać książek, które ja czytam, czy spektakli bądź filmów, które są dla mnie ważne, które coś we mnie poruszają.
         Byliśmy, tzn. Chłopczyk i ja, na spektaklu, ale nie byliśmy w teatrze. Przedstawienie "100-noga i spółka" przygotowane przez Scenę Lubelską obejrzeliśmy w Tarabuku - księgarni & kawiarni. Inna niż tradycyjna przestrzeń stwarzała możliwości bardziej bezpośredniego kontaktu pomiędzy aktorami, a widzami. Aktorzy wchodzili w drobne interakcje z osobami obecnymi w kawiarni (nie tylko z dziećmi, których niestety dziś było niewiele), czujni, czy ze strony widza jest na to zgoda. Po kawiarni latały ważki, beczały barany, wąż układał się w literki z alfabetu, tytułowa stonoga rozplątywała swoje nogi, żółw z rzekotką zapraszali na wesele, sójka wybierała się za morze, jeż paradował z ostrymi igłami oraz płaszcz, o którego upomniało się dwóch właścicieli. Piękne były lalki-zwierzątka, wykonane przez reżysera Dariusza Kunowskiego,które wyglądały jak pluszaki uszyte z bajecznie kolorowych materiałów w sam raz na tą szaro-buro-jesienną aurę. Wiersze Jana Brzechwy, Tadeusza Śliwiaka i Katarzyny Żytomirskiej ożyły, porywając uwagę także tych osób, które w cale nie przyszły oglądać bajki, a posiedzieć, porozmawiać, popracować na laptopie, a może posiedzieć na twarzo-książce. Każdy utwór stanowił podstawę dla krótkiej, udramatyzowanej scenki. Chłopczyk, którego ulubionym bohaterem jest Zygzak Mcqueen, siedział pochłonięty akcją sceniczną, śledząc wzrokiem postacie po całej kawiarni i wspinając się na oparcie sofy dla lepszego widoku. Dodam, że i ja miałam dużą przyjemność z oglądania przedstawienia. Spektakl zbudowany bardzo prostymi środkami, opiera się głównie na grze aktorskiej, animacji lalek, zabawie tekstem i dźwiękiem, bez zbędnych dekoracji odciągających niekiedy uwagę od akcji, może być zagrany w każdej przestrzeni. Dużym walorem "100-nogi i spółki" jest otwartość i relacja wykonawcy z odbiorcą, bo to wydaje mi się być jednym z ważniejszych elementów w podtrzymywaniu i ciągłym podsycaniu uwagi najmłodszych. I choć plakat głosi, że spektakl jest kierowany do dzieci między 4 a 9 rokiem życia, myślę, że śmiało można powiedzieć, że między 0,5 a 100 i więcej. Z żywym zainteresowaniem przedstawienie oglądało dziecko, które miało około 9 miesięcy, jak również pan o siwych włosach i brodzie. Bardzo się cieszę, że można znaleźć ciekawe propozycje dla najmłodszych, które są dalekie od przemocy, czy rywalizacji, a opierają się na zabawie, radości i zdziwieniu bogactwem świata. 
       Uff, no to do pierwszego portu już dopłynęliśmy:)